Agorafobia, czyli kiedy stajesz się więźniem własnego umysłu.


Image by pikisuperstar on Freepik

Nie urodziłam się z agorafobią. Chociaż zawsze byłam raczej introwertyczką i domatorką, kochającą siedzieć w domu, z kubkiem herbaty i dobrą książką, to naprawdę koncerty i imprezy masowe ładowały mi akumulatory. Pokochałam to od czasu, gdy ojciec wziął mnie na mój pierwszy duży koncert; doskonale pamiętam, że miało to miejsce na którejś z wrocławskich majówek i występował wtedy zespół Deep Purple.

Później jednak, w wyniku kilku przykrych wydarzeń, zaczęły się u mnie rozwijać zaburzenia lękowe, które sprawiły, że musiałam przeorganizować całe swoje życie.

Stereotypy na temat nerwicy kolportowane przez hollywoodzkie filmy (i nie tylko!)

Nawet nie pamiętam, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z tym określeniem, ale na pewno było to przy okazji seansu jakiejś głupawej komedii z USA. Na pewno kojarzycie ten schemat. Znudzona życiem, bogata gospodyni domowa, zaniedbywana przez męża, który pieprzy na boku swoją asystentkę, łyka benzodiazepiny jak cukierki.

Nerwica stała się trochę taką histerią v2, jeśli chodzi o zauważalny mechanizm upupiania kobiet.

Część z was może pamięta talki serial jak Rodzina Zastępcza. Sama wciąż mam do niego sporą dozę sentymentu, chociaż teraz, jako dorosła, patrzę na niego zupełnie inaczej niż przed laty. Czasami, jak sobie wspominam, to przypominam sobie postać Alutki Kossoń, granej przez Joannę Trzepiecińską. Właściwie główną osią postaci naszej bohaterki jest jej domniemane szaleństwo, które jednak widzimy raczej jako taką dość nieszkodliwą wadę.

Poznajemy ją jako bogatą panią domu, która nic nie musi robić, ma opłaconą przez męża pomoc domową, żyje sobie na salonach, w mocnym oderwaniu od rzeczywistości, spełniając się jako poetka, która swoje tomiki wydaje za pieniądze męża. Czasami jednak musi wziąć swoje proszki na migrenę i się położyć, bo już nie daje rady.

Takich postaci popkultura niestety miała więcej. Chociaż czasem — tak jak w przypadku Alutki — budzą one większą sympatię niż antypatię, to jednak wątek ich problemów, również z psychiką, przedstawiony jest w skrajnie stygmatyzujący sposób. Kojarzy nam się po prostu z — mówiąc wprost — osobami, które mają za dobrze w życiu, przez co nie wiedzą, jak wyglądają prawdziwe problemy.

Czym więc jest ta nerwica?

Jeśli zajrzymy do klasyfikacji chorób ICD-10, to oznaczenie zaburzeń związanych z lękiem, znajdziemy w kategorii zaburzeń nerwicowych, związanych ze stresem i pod postacią somatyczną — są to kolejno oznaczenia od f40 do f48.

Mamy w niej wyszczególnione tak naprawdę kilka różnych podtypów zaburzeń na tle nerwicowym.

Są to:

· zaburzenia lękowe w postaci fobii (F40)

· inne zaburzenia lękowe (f41)

· zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne (F42)

· reakcja na ciężki stres i zaburzenia adaptacyjne (F43)

· zaburzenia dysocjacyjne [konwersyjne] (F44)

· zaburzenia występujące pod maską somatyczną (F45)

· inne zaburzenia nerwicowe (F48)

Niestety, właśnie przez utrwalone stereotypy, nie przyjmujemy do wiadomości, że zaburzenia z grupy nerwicowych/lękowych są znacznie poważniejsze niż odczuwanie stresu. Większość z nas nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak zróżnicowaną grupą jest ta kategoria, z występowaniem naprawdę przeróżnych objawów, które — w najlepszym wypadku, mocno utrudnią ci życie, w najgorszym — całkowicie odetną od rzeczywistości.

Dr Dorota Rzepniewska, specjalistka z zakresu psychiatrii i ekspertka Śląskiej Izby Lekarskiej w Katowicach, w wywiadzie dla politykazdrowotna.com, w ten sposób mówiła o mechanizmie występowania zaburzeń lękowych:

Tak. Proszę zobaczyć, jak to się dzieje u małych dzieci: maluch jest wystraszony, mama przytula, lęk znika. Dziecko w ramionach matki odzyskuje poczucie bezpieczeństwa. Jeśli mamy do czynienia ze starszym dzieckiem to można mu pewne rzeczy wytłumaczyć np. „słuchaj, tak się czasami dzieje, nie ma się czego bać”. Samo to wyjaśnienie powoduje mentalizację. To niesłychanie ważne, aby mieć świadomość, że lęk można zaopatrzyć, trzeba edukować na ten temat. To tak, jak z zabezpieczeniem rany, ale tej rany w naszej psychice nie widać. Nadal mamy dwie ręce, dwie nogi, wszystko niby ok, a jednak w głowie kręci się mechanizm „znowu wsiądę do samochodu, będzie wypadek” albo cały czas dochodzi do reakcji stresowej organizmu: przyspieszonego bicia serca, pojawia się tachykardia, zaostrzenia chorób psychosomatycznych, jeśli ktoś cierpi z powodu astmy to intensyfikują się ataki duszności, jeśli z powodu zespołu jelita drażliwego to mogą pojawić się biegunki, ból żołądka. Lęk przyjmuje postać dolegliwości somatycznych. Nazywa się to somatyzacją lęku albo konwersją lęku. Cierpienie z tego powodu jest prawdziwe i nie ma charakteru symulacji. Można powiedzieć, że lęk, choć niewidoczny, staje się odczuwalny.

Kiedy nie możesz wyjść z domu, czyli agorafobia

W klasyfikacji ICD-10 agorafobia występuje pod odznaczeniem F40.0.

Zaburzenie to zostało tam opisane w następujący sposób:

Termin ten oznacza wyraźnie określoną grupę fobii obejmujących strach przed wyjściem z domu, wejściem do sklepu, przed tłumem i miejscami publicznymi, czy przed samotnym podróżowaniem pociągiem, autobusem lub samolotem.

Częstą cechą zarówno obecnego, jak i poprzednich epizodów jest występowanie lęku napadowego. Jako dodatkowe cechy zaburzenia występują również objawy depresyjne, natręctwa i fobie społeczne. Nierzadko zdarza się unikanie sytuacji fobicznych, w związku z czym niektórzy pacjenci nie mają doświadczeń z odczuwaniem intensywnego lęku.

Tak jak pisałam Wam na początku tego tekstu, nie urodziłam się z agorafobią, nie pojawiła się ona nagle, z niczego, niespodziewanie. Złożyło się na nią tak naprawdę kilka kwestii, sporo osobistych doświadczeń i… pandemia C-19.

Tak, dobrze czytacie.

Pandemia.

Kiedy media informowały nas o kolejnych przypadkach zakażeń nowym, nieznanym dotąd wirusem, ja już zmagałam się z problemami lękowymi, a konkretniej hipochondrią. Chcąc chronić zdrowie swoje i mojej babci, która dobijała wówczas dziewięćdziesiątki i miała już historię ciężkiego zapalenia płuc, które zakończyło się dwutygodniowym pobytem na OIOM-ie, zaczęłam unikać wychodzenia z domu.

Powiem Wam szczerze, że naprawdę nie zauważyłam, kiedy potencjalnie zdroworozsądkowa ostrożność, nałożyła na mnie kajdany i zamknęła w pułapce własnego umysłu.

Dla chcącego nic trudnego

Niektórym ludziom wydaje się, że agorafobia to nasza decyzja. Ot, pewnego dnia sobie postanawiasz, że nie wyjdziesz już z domu. I uwierzcie mi, naprawdę chciałabym, żeby to było takie banalne. Niestety, zaburzenia z grupy nerwicowych są na tyle specyficzne, że twój organizm, przez nieprawidłowości psychiczne, zaczyna dawać ci jasny komunikat: zaraz umrzesz.

Jednym z takim najbardziej typowych symptomów, jest niewątpliwie atak paniki.

Mój pierwszy atak paniki dostałam na imprezie ze znajomymi. Był hałas, tłum, w pomieszczeniu było gorąco — w jednej chwili się bawię, rozmawiam, śmieję, w następnej mam problem z wzięciem głębokiego oddechu, zaczynam się dusić, czuję, że serce wrzuca czwarty bieg i mam wrażenie, jakby za chwile miało się rozsypać, przestać bić.

-To zawał — pomyślałam sobie wtedy i zaczęłam przypominać sobie wszystkie znane mi sposoby, na uniknięcie tego stanu. Dopiero kiedy siedziałam w autobusie i rozpoznałam znajome już uczucie derealizacji, zrozumiałam, że właśnie przeżyłam swój pierwszy atak paniki.

Od tamtego momentu, powolutku, z każdym dniem coraz bardziej, coraz bardziej zaczęłam wycofywać się z życia, aż finalnie zamknęłam się w domu na praktycznie dwa lata ( z małymi przerwami).

Jeśli myślicie jednak, że po prostu siedziałam w domu, a wszystko było tak, jak wcześniej, to źle myślicie. Zaburzenia lękowe wpłynęły dosłownie na każdy aspekt mojego życia.

Do zaburzeń lękowych, doszły jeszcze te depresyjne, co w końcu — po miesiącach mordęgi i użerania się z niekompetentnymi lekarzami, zaowocowały dodatkową diagnozą w postaci zaburzeń depresyjnych i lękowych mieszanych.

Głowa w klatce

Zanim jeszcze tak totalnie odizolowałam się od świata i zamknęłam w czterech ścianach własnego pokoju, wcześniej zaczęłam odczuwać pierwsze symptomy.

Przede wszystkim, wychodzenie na otwartą przestrzeń zwiększało u mnie objawy derealizacji.

Tak naprawdę bardzo ciężko jest wytłumaczyć osobie, która nigdy tego nie przeżyła, w jaki sposób dokładnie się to objawia, ale przede wszystkim jak człowiek się wtedy czuje. Jasne, mogę wam tutaj napisać definicję wziętą na przykład z Wikipedii, która brzmi następująco:

Derealizacja — zaburzenie psychiczne określające różnego rodzaju odczuwanie zmian otaczającego świata. Osoba dotknięta derealizacją ma poczucie jakby otaczający ją świat był w jakiś sposób zmieniony, nierealny, oddalony. Główną przyczyną pojawienia się tego zaburzenia jest lęk, jednak może do niej również doprowadzić zmęczenie.

Ale mówiąc szczerze, nie jest to w stanie zobrazować nawet 10% realnego stanu, w jakim znajduje się człowiek dotknięty tym problemem.

Derealizacja towarzyszyła mi przez dobre kilka lat, dzień w dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dosłownie, otwierałam oczy i już odczuwałam jej negatywne skutki. Jeśli miałabym o niej powiedzieć tak wiecie, swobodnie, własnymi słowami, to określiłabym to jako stan pośredni między byciem naćpanym i posiadaniem problemów ze wzrokiem.

Wiem, że głupio to brzmi, ale nie jestem w stanie porównać to do niczego innego. Tak naprawdę czujesz się trochę, jakbyś żył w filmie. Wszystko wokół ciebie zdaje się totalnie nierealne, tak jakby to był wymysł jakiegoś reżysera, który wepchnął cię w pewną rolę i cię o tym nie poinformował. Wizja jest nieco przytłumiona, masz wrażenie że wszystko się trochę rozjeżdża wokół ciebie, jest niewyraźna, a ty, nawet jak masz założone okulary, nie możesz złapać ostrości. Chociaż nie brzmi to jakoś poważnie, potęguje to stan lęku i sprawia, że czujesz się coraz gorzej.

Do tego dochodziła jeszcze somatyzacja.

Czułam, że serce szybciej mi bije, miałam wielki, naprawdę gigantyczny ucisk w brzuchu, bolała mnie głowa, wydawało mi się, że mam gulę w gardle, której nie mogę przełknąć, dochodziło do tego, że tylko jak wychodziłam na otwartą przestrzeń, to miałam wrażenie że zaraz zemdleję albo umrę.

Te objawy się nasilały, były coraz gorsze, więc w końcu zamknęłam się w domu i był nawet taki moment, że nie mogłam wyjść na balkon — chociaż znajdowałam w teoretycznie kontrolowanym środowisku, jakim niewątpliwie było moje mieszkanie, to wyjście na otwartą przestrzeń, wyjście poza bezpieczne cztery ściany, sprawiały, że czułam się zagrożona.

Mentalna rehabilitacja

Zastanawiałam się, w jaki sposób najlepiej opisać wam dochodzenie do dobrostanu psychicznego. Była to niewątpliwie ciężka i wyboista droga, odbijałam się od te drzwi kolejnych lekarzy, którzy traktowali mnie jak taką freudowską histeryczkę. Potrafiłam na przykład spędzić dwa miesiące w szpitalu i z moim lekarzem prowadzącym porozmawiać tylko trzy razy, z czego dwa ostatnie były wyłącznie w temacie wypisu.

Przełomem okazała się ostatnia hospitalizacja, we Wrocławiu, w szpitalu i na oddziale poleconym mi przez moją lekarkę psychiatrkę.

Wiem, że dla niektórych to porównanie może być aż nadto kontrowersyjne, ale ja dosłownie musiałam przejść rehabilitację — porównywalną do tej, którą muszą odbyć ofiary poważnych wypadków, by ponownie stanąć na nogi. Tylko, w moim przypadku, taką kolizją drogową, która poważnie mnie uszkodziła, była trauma.

Kiedy w październiku trafiłam na oddział, miałam problem z higieną, nie byłam w stanie wykonać wokół siebie podstawowych czynności, spałam raz na dwa czy trzy dni, zmagałam się z nasilonymi objawami zaburzeń odżywiania i byłam zwyczajnie, po ludzku przerażona.

Przede wszystkim najbardziej bałam się tego, że trafiłam do kolejnego miejsca, z którego odeślą mnie z kwitkiem po tygodniu.

Na szczęście okazało się, że trafiłam do miejsca pełnego świetnych specjalistów, którzy — jako jedni z nielicznych — spojrzeli na mnie jak na człowieka i z zastosowali kompleksowe leczenie.

Etap pierwszy, ustawienie leków.

Przede wszystkim, kiedy miałam nad sobą tzw. konsylium lekarskie, została podjęta decyzja o odstawieniu mi praktycznie wszystkich leków, które do tej pory przyjmowałam. A musicie wiedzieć, że brałam naprawdę potężną dawkę. Chociaż robiono to odpowiednim tempie i w kontrolowanych warunkach, to doświadczenie tego było okropne.

Niestety, niektóre leki mają swoisty efekt odstawienny. Pozostawiona mi została tak naprawdę minimalna dawka i doraźny środek uspokajający — jednak, żeby dostać ten lek, musiałam się specjalnie zgłaszać do dyżurującego lekarza, a ten z kolei mógł mi odmówić wydania odpowiedniej tabletki.

Pierwsze dni, tak jak już wspomniałam wcześniej, były tragiczne. Nie dość, że odczuwałam objawy somatyczne, takie jak zawroty głowy czy drgawki, to na dodatek jeszcze bardziej zwiększył się poziom mojego lęku, owocując w ciągłe ataki paniki.

W ciągu tak naprawdę pierwszych dwóch tygodni, oprócz terapii z psycholożką, nie zostało wprowadzone mi nic innego i nic nowego, tylko tak naprawdę odstawiano mi poprzednie leki. Następnie zaczęto dodawać mi nowe środki, zmieniono też godziny dawkowania leków, podawano mi mniejsze dawki, ale częściej, skutkiem czego mój stan psychiczny zaczął się normować.

Etap drugi, nauka chodzenia

W końcu, kiedy leki zaczynały poprawnie działać, lekarze zaczęli sugerować mi, że może warto zacząć wychodzić. Od początku była to metoda małych kroczków, nikt nie rzucił mnie na głęboką wodę, żebym zrobiła — na przykład — 20 km za pierwszym podejściem.

Najpierw dostałam wyjścia pod opieką, mogłam chodzić na spacery z panią terapeutką, ale mogłam też wyjść pod opieką osoby, która przyszła na oddział mnie odwiedzić.

Nazywam to nauką chodzenia, ponieważ — tak jak osoba po ciężkim wypadku, która na jakiś czas została sparaliżowana, ja musiałam nauczyć się przebywania na otwartej przestrzeni od nowa.

Początkowe podejścia były koszmarne. Chociaż wychodziłam tylko usiąść na ławkę pod szpitalem, to wracałam i musiałam lecieć po środek doraźne, bo błyskawicznie dostawałam ataku paniki.

Później zaczęłam wydłużać sobie nieco te dystanse, a to szłam usiąść na takich ławeczce nieopodal oddziału, a to rodzice zabrali mnie do parku na jakieś trzydzieści minut.

Pierwszym poważnym sprawdzianem, tak naprawdę, było samodzielne wyjście do Biedronki. Sklep znajdował się w odległości jakiś dwóch przystanków od szpitala i po jakimś czasie zdecydowałam się po prostu tam podjechać. O ile podróż w tramwaju jakoś przeżyłam, tak w momencie wejścia do sklepu, myślałam że umrę. Momentalnie zaczęłam się pocić, pot lał się ze mnie strumieniami, czułam zawroty głowy, pojawiały mi się nawet mroczki przed oczami. Błyskawicznie zrobiłam zakupy i szybciutko stamtąd uciekłam.

To była pierwsza próba, którą przeżyłam naprawdę bardzo ciężko, ale dzięki temu, że miałam dobrze ustawione leki i nie znajdowałam się już w takiej głębokiej depresji, byłam w stanie ponownie podjąć rękawice i podejść do kolejnej próby.

Skoro nauczyłam się chodzić, to teraz czas na bieganie.

Ostatnim sprawdzianem przed wyjściem na stałe do domu były kilkukrotne przepustki. Najpierw na dwa dni, później na cały weekend. Mój lekarz prowadzący chciał mieć pewność, że w momencie, kiedy wypuści mnie już na stałe do domu, będę w stanie samodzielnie sobie poradzić i kontynuować terapię już w warunkach ambulatoryjnych.

Bo ja od początku wiedziałam, że cały mój pobyt w szpitalu nie ma mnie naprawić, tylko doprowadzić do takiego stanu, że będę w stanie kontynuować leczenie na miejscu. Zostało mi to odgórnie zapowiedziana, że to tak naprawdę początek mojej drogi, oni mogą wprowadzić do mojego leczenia odpowiednie środki, ale największa praca czeka mnie tak naprawdę po wyjściu.

Po ponad dwóch miesiącach, na kilka dni przed świętami, wyszłam już na stałe do domu. Chudsza o prawie dziesięć kilo, z nowym zestawem leków i zaleceniami do zastosowania w pracy terapeutycznej.

To nie było tak, że tych objawów związanych z somatyzacją lęku już nie odczuwałam, ale zostały ona zmniejszone na tyle, że byłam w stanie jakoś nad tym pracować. Tak naprawdę największą pracę wykonałam już po znalezieniu się w domu. Pilnowałam, żeby nie opuszczać terapii, starałam się regularnie wychodzić na zewnątrz, wciąż uczyłam się życia od nowa, w nowych warunkach.

Tak naprawdę, tak jak osoba po jakimś ciężkim wypadku, musiałam przewartościować swoje życie i wiedzieć, że moje życie już nigdy nie będzie takie jakie wcześniej. Doznane traumy i żałoba po babci, którą wciąż przechodziłam odcisnęły na mnie ogromne piętno i sprawiły że stałam się tak naprawdę innym człowiekiem.

Żyć pełnią życia, pomimo lęku

Jasne, czasami wciąż zdarzają mi się derealizacje, czasami miewam ataki paniki, czasami też wracała mi problem z bezsennością. Nie jest też powiedziane, że nigdy w życiu już nie będę miała nawrotu tak skrajnej agorafobii, jak wcześniej; dlatego musiałam wybrać swoje priorytety i z niektórych rzeczy zrezygnować.

Nigdy nie będę żyła tak swobodnie, jak osoba całkowicie zdrowa.

Przede wszystkim wydaje mi się, że niektórzy z nas nieco błędnie podchodzą do kwestii terapii. Terapia nie do końca ma nas naprawić, tylko nauczyć życia pomimo nowych okoliczności.

Nie jestem w stanie iść do pracy do supermarketu czy na halę produkcyjną, ponieważ jest tam za dużo otwartej przestrzeni, światło jest zbyt ostre, otacza mnie zbyt wielu ludzi i gdybym zignorowała wszystkie moje przeciwwskazania, to ryzykowałabym znalezieniem się w stanie jeszcze gorszym, niż ten z którego wyszłam.

Czasami pracodawca zleca ci pójście do lekarza medycyny pracy, żeby zrobić odpowiednie badania, czy nadajesz się faktycznie do tej pracy. Kiedy masz problemy z kręgosłupem, nie możesz dźwigać określonych ciężarów, , a jeśli chorujesz na otyłość kliniczną, otyłość III stopnia, możesz zostać zdyskwalifikowany w procesie rekrutacji, na przykład, do wojska. W taki sam sposób choroby czy zaburzenia psychiczne wykluczają podjęcia niektórych prac dla osób z daną diagnozą. Nie jest to rzecz, której powinniśmy się wstydzić, czy czuć się przez to gorzej. Nie uważam się też za lenia, tylko dlatego że nie aplikuje do danej branży. Jestem świadomą pacjentką, która zna własne ograniczenia.

Poznanie właśnie własnych ograniczeń i doskonalenie się w rzeczach, w których możemy być dobrzy, to dobry sposób na to, by ułożyć sobie spokojne, bezpieczne i stabilne życie.


Moje teksty mogą powstawać dla Was za darmo tylko dzięki Waszemu wsparciu.

Jeśli tekst ci się podobał, rozważ zasubskrybowanie mojego bloga, zostawienie komentarza lub udostępnienie tego dalej.

Jeśli masz taką chęć, możesz mnie również wesprzeć finansowo.

PayPal: https://www.paypal.me/RienkaKasperowicz

BuyCofee.to: https://buycoffee.to/pok0chawszy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *